Osamy bin Ladena, oskarżanego o organizację zamachu na World Trade Center, już nie ma. Nikogo nie dziwi, że reakcje przywódców poszczególnych sojuszników USA na ten fakt są nader pozytywne. Kolejni przyjaciele Wuja Sama klepią go serdecznie po plecach, a nawet obejmują z wdzięcznością za doprowadzenie do "triumfu sprawiedliwości". Trzeba przypodobać się silniejszemu "koledze". Czy rzeczywiście są powody do radości? Amerykanie nie ukrywają faktu, że podczas akcji oddziału Navy Seals, przeprowadzonej w nocy z 1 na 2 maja, Osama bin Laden był nieuzbrojony. Terrorysta zginął od strzału wykonanego za zgodą amerykańskiego rządu. Bez jednoznacznych dowodów winy, oficjalnego procesu i możliwości obrony. Zginęła też jego Allahowi ducha winna żona, syn i kilka innych osób, które po prostu znalazły się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Chwilę potem Amerykanie pochowali ich w morzu, zgodnie z islamskim zwyczajem szybkiego pogrzebu. Może to w pewnym stopniu ułagodzi świat muzułmański? Jednak fakt, że rzekomemu zleceniodawcy zamachu na Nowojorskie Wieże nie dano szansy wytłumaczenia się przed sądem, na pewno się tam nie spodoba. W dodatku Barrack Obama nawet nie przeprosił za przypadkowe ofiary, zupełnie jakby to był zwykły "wypadek przy pracy", a życie tych osób nic dla niego nie znaczyło... Cóż. "Boże, błogosław Amerykę" - po raz kolejny zatriumfowała i tylko to się liczy. A fakt, że al Kaida na pewno już szykuje odpowiedź i może się to światu odbić czkawką, to już inna sprawa. Oby nie czkawką atomową.
Bartosz Kamedulski,