Każdy nowy minister edukacji, kiedy w końcu doczeka się objęcia tego jakże ważnego resortu, musi wprowadzić jakąś reformę. Po prostu musi, jest to konieczne, bo bez tego czułby niedosyt. Mniejszą lub większą, byle była, aby Polacy zapamiętali jego imię i nazwisko na wieki wieków. Amen. Przykładowo w rządzie Jerzego Buzka minister Mirosław Handke wprowadził gimnazja, skracając przy tym czas trwania nauki w liceach oraz podstawówkach. Za czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości Roman Giertych powrócił do pomysłu noszenia mundurków szkolnych, a całkiem niedawno, za czasów Donalda Tuska, Katarzyna Hall zreformowała licea ogólnokształcące. I co? I jak zwykle miało być pięknie, a wyszło jak to w Polsce. Gimnazja okazały się niewypałem, który jedynie grupuje w jednym miejscu młodzież w trudnym wieku, przez co niekiedy powstaje piekiełko. Zżyci ze sobą koledzy i koleżanki po szóstej klasie są rozdzielani na kilka szkół, niekiedy oddalonych od siebie, a kiedy zaprzyjaźnią się z nowymi osobami w gimnazjum… znowu czeka ich rozłąka. Konieczność noszenia mundurków argumentowano „końcem rewii mody w szkołach”. Wszystko fajnie, tylko koszt zakupu zrzucono oczywiście na barki rodziców, co skrzętnie wykorzystali producenci ubrań. Bardzo często zdarzało się, że za kosmiczne pieniądze wciskano marnej jakości ciuchy, rozdzierające się już po pierwszym praniu, a czasami nawet i w rękach, nie wspominając już o estetyce niektórych wzorów. A licea? Dzisiaj 15-latek wychodzący z gimnazjum ma podjąć decyzję dotyczącą niemal całej jego przyszłości! Przecież bardzo często zdarza się, że uczeń w takim wieku nie ma jeszcze sprecyzowanego kierunku, w którym chciałby kontynuować swoją edukację. Do tego dochodzą także ciągłe zmiany w sposobie przeprowadzania egzaminów kompetencji, co powoduje jeszcze większe zagubienie i chaos. Ministrowie wszystkich rządów eksperymentują na żywej tkance, a obrywają uczniowie, którzy borykają się potem z niemałymi problemami.
Wiktor Kazanecki
2013-10-23