I po Euro. To znaczy, nieoficjalnie, ale dla Polaków zabawa się skończyła, zanim tak naprawdę zaczęła. Smutne to, lecz jak najbardziej w zgodzie z narodowym duchem. Zazwyczaj królują bierne smęcenie i narzekanie na podły los. Dużo nie trzeba; czasem wystarczy nieopatrznie zrzucony na podłogę telefon czy potknięcie się o własne nogi. Najzabawniejsze jest to, że ten schemat udziela się nawet tym, którzy powodów po temu nie mają, szczególnie bogatym. Na rewersie mentalnej polskiej znajduje się skrajność w postaci hurraoptymizmu; łudzenie się w oderwaniu od rzeczywistości oraz liczenie na cud. Każdy taki relikt przeszłości jest nachalnie celebrowany przez współczesność (vide Cud nad Wisłą), podobnie zresztą jak porażki w duchu gloria victis. Rzut monetą wskazał na piłkoszał. Do czasu.
W tym miejscu dochodzimy do sedna. Precyzując – Polacy, mimo szumnych zapowiedzi, zajęli ostatnie miejsce w grupie A na Euro. Patrząc na grę naszych piłkarzy, nietrudno stwierdzić, dlaczego. Czy można wygrywać zespołem nastawionym na obronę, która jako formacja stanowi słaby punkt naszego dream teamu? Czy można aż tak dalece zawierzyć samemu trenerowi Smudzie jak Matce Boskiej? Zastanawia mnie, czy taktyki nie układał czasem mistrz politycznego dryblingu i gry do tyłu, Donald Tusk. Ostatnio obiecał, że dostanie zawału, jeżeli w meczu Polska-Czechy będzie 1:1. Jak wiemy, skończyło się nieco inaczej – co nie zmienia faktu, że premier znów nas wykiwał. Podobnie zagrał Grzegorz Lato, który – mimo zapowiadanej wcześniej dymisji po europorażce – nie zamierza finalnie odchodzić. Widać, że ten duet gra do jednej bramki. Szkoda tylko, że ostatecznie wbijają sobie samobóje. Co bardziej żenujące, z racji wpływów – na pałę i do pustej bramki.
Do ataku ruszyła zatem opozycja. Pomijając fakt nadwymowności posła Tomaszewskiego, w którego bajdurzeniu znalazło się kilka ziaren prawdy, dość groteskowo brzmi w tym kontekście zapowiedziana przez miłosiernego Jarosława Kaczyńskiego abolicja dla marnotrawnych synów. Jeśli mu wierzyć, do 26 lipca każdy, kto chce wrócić do PiS-u, może to zrobić. Brzmi pięknie, ale przecież to stały fragment politycznej gry, kolejny rzut rożny. Toż to zakrawa na dość podbramkową sytuację… Pytanie brzmi: czy z tak wysuniętego strzału będzie miał kto dośrodkować? A jeśli nawet, czy to nie będzie kolejny strzał w niebo, zaś w najgorszym wypadku – w stopę? Ale, ale – nie kijem, to pałką! Od czego są polscy pseudokibice, z którymi swego czasu PiS trzymał coś w rodzaju sztamy? Zawsze jakąś pożyczą. A że wojna rządu z kibolami trwa…
Krótko i na temat – po serii spalonych (nie tylko meczy) meczy wracamy na ziemię. Zostanie nam te statystyczne 40% gotowych inwestycji (wymienne na równowartość butelki wódki) i kolorowa fatamorgana w postaci kibiców na pociechę. Wszak Platini kurtuazyjnie mówi o nas w superlatywach, inni też nam niezgorzej kadzą, a Irlandczycy przechodzą wręcz samych siebie. Tym to jest zielono (oby nie od marihuany). Mam dziwne wrażenie, że Polacy im trochę je ukradli… no, ale. Zostawmy wyjaśnienie piłkoszału naukowcom i wróćmy do rzeczywistości. Może i 83% przybyłych będzie chciało do Polski wrócić, a aż 92 % polecić przyjaciołom, jak głoszą statystyki. Ale co z tego, jeśli w gruncie rzeczy zmącona woda wróci zaraz do swojej pierwotnej postaci? Politycy dalej będą pleść duby smalone, my narzekać, a ceny rosnąć. Za to jedno wiadomo na pewno. Dobrze Jarzębina głosiła, że Euro jest spoko. A to, że po wszystkim już tak spoko nie będzie, wiemy bez pomocy usłużnych jasnowidzów. Zresztą… szkoda gdakać. Jaki kraj, taka reprezentacja – bez zmian!