Polska prezydencja – Lidia Przywarty

 

Rozpoczęcie większych lub mniejszych działań zazwyczaj wiążemy z konkretnymi datami. Nie bez powodu zaczynamy dietę „od poniedziałku”, oszczędzamy „od pierwszego” i rzucamy palenie „od Nowego Roku”. Jasno ustalona data daje nam możliwość przygotowania się do nadchodzących zmian, dodatkowo zawsze kojarzy się bardziej poważnie niż pospolite „od jutra”. Kiedy więc Władcy Starego Kontynentu ustalili, że od pierwszego lipca przewodniczyć im będzie Polska, cały kraj w napięciu oczekiwał zbliżającego się przełomu.

Powierzono nam ważną misję. Przede wszystkim kazano znaleźć złoty środek, dzięki któremu rozgonione zostaną czarne chmury kryzysu ekonomicznego nadciągającego znad południa. Czas pędzi i jego długie, złodziejskie dłonie zagarniają kolejne państwa, pozostawiając za sobą tylko zgliszcza. Ponadto, jako ambitni Słowianie zapragnęliśmy wprowadzić naszych wschodnich sąsiadów do kręgu „państw liczących się”, do którego sami wciąż próbujemy się dostać. Niecałą dekadę temu ubrani na pomarańczowo pomagaliśmy im wprowadzić demokrację, dziś przemawiając głosem całej Unii, możemy zdziałać znacznie więcej. Problem tylko w tym, czy zdołamy wykonać ciążące na nas zadania nie gubiąc się przy tym. Bo przecież każdy wie, że jeśli Polak zabierze się do zbyt wielu rzeczy naraz to nic dobrego z tego wyjść nie może.

Co słychać o prezydencji w Polsce? Wiadomo już, że się skompromitujemy i nie uda nam się wykorzystać danej nam szansy. Tylko entuzjaści liczą na to, że zamiast grać zanadto ambitnych bohaterów ratujących świat i nie oczekujących nic w zamian, docenimy wagę sytuacji i wprowadzimy nasz kraj kilka stopni bliżej Zachodowi. Skąd w nas ta niewiara? Skąd przekonanie, że politycy zawalą sprawę i w grudniu, oddając fotel prezesa będziemy czerwoni ze wstydu, a nie z dumy? To nasze patriotyczne upośledzenie, które wyssaliśmy z mlekiem Matki Historii. Wolimy być gotowi na klęskę, niż naiwnie wierzyć sukces.

Wciąż dążymy do zachodniego ideału. Bylibyśmy przecież idealni, gdybyśmy mieli francuskiego prezydenta, angielską walutę i PKB Luksemburgu. W dodatku przydałaby nam się legalizacja zioła, jak w Holandii i kilku dobrych piłkarzy rodem z Hiszpanii. Nie pogardzilibyśmy też grecką pogodą i niemieckimi autostradami. Nic dziwnego, że z założenia jesteśmy skazani na porażkę, skoro nie umiemy docenić zalet naszego kraju.

W 220. rocznicę uchwalenia Konstytucji 3. Maja poruszano w telewizji przede wszystkim temat naszego patriotyzmu. W świetle nieustających przepychanek pomiędzy lewicą, a prawicą trudno powiedzieć żeby Polska była jednolita i zgodna. Według prowadzącego jeden z popołudniowych programów publicystycznych, nie ma też mowy o patriotyzmie w kraju nad Wisłą. Jest on ponoć obecnie nie modny.

Nie modny, jak jeansy w kroju dzwonów noszone przez hippisów, a obecnie zapomniane? Nie mocne, czyli odrzucone przez nowoczesne kanony ustalane przez cosmopolitan bez narodowości? Czy miłość do Ojczyzny można tak po prostu zwinąć w kłębek i włożyć do starego, zakurzonego pudła w piwnicy, bo przestała być kultowa?

Patrząc na internetowe fora rzeczywiście ma się wrażenie, że słowa Muńka Staszczyka o tym, że „Ojczyznę kochać trzeba i szanować, nie deptać flagi i nie pluć na godło” z czasem wyblakły i straciły sens. Po upadku komuny nie musimy walczyć o wolność, więc i patriotyzm nie jest nam potrzebny. Kilkadziesiąt osób wypisuje wulgarne komentarze pod artykułami związanymi z polskim rządem i polską prezydencją w UE. Kilkadziesiąt osób ginie jednak w tłumie, kiedy ogląda się obchody trzeciomajowe, lipcową bitwę pod Grunwaldem, czy listopadowe obchody niepodległościowe. Biało-czerwone flagi przypięte do lewej piersi symbolizują miłość, nie modę. Roty nikt nie śpiewa z przymusu, Rotę wszyscy znają, bo sama jej muzyka przeszywa ciało dreszczem. Wielu młodych chłopaków byłoby gotowych, w każdej chwili chwycić karabin i z symbolem POLSKI WALCZĄCEJ stawić czoło wrogu. Nie jeden maturzysta oddałby krew dla ratowania kraju.

Ale przecież to jest nie modne. Przecież komentarze anty-społecznych obywateli, obojętnie czy jest ich dziesięć czy dziesięć tysięcy, burzą reputacje całego społeczeństwa. Okazuje się, że od pierwszego lipca Unią Europejską przewodniczy kraj pozbawiony wewnętrznego ładu i harmonii. Dążąc do tego, by być coraz to bardziej „zachodnimi” tracimy własną tożsamość, która towarzyszyła nam od początków życia Piastów. Chcemy brać przykład z zachodniej Europy? Może z Belgii, stolicy europejskiej? Sztucznego tworu stworzonego z dwóch nienawidzących się regionów, powstałego tylko po to, by udawać prawdziwie kochające się społeczeństwo. Kraju, w którym Walonia jest bardziej francuska niż belgijska, a rządu nie ma tam już od ponad 300 dni. Może zastanówmy się najpierw nad miłością do własnej Ojczyzny zanim postanowimy upodobnić się do jakiejś innego.

Symbolem naszej prezydencji został drewniany bączek. Kolorowa zabawka dla dzieci miło kojarzy się chyba wszystkim rodakom. Pięknie zdobione zabawki puszczone w ruch mogą odzwierciedlać prędkość i zwinność z jaką Polacy rozwijają swoje państwo. Każdy jednak pamięta, że zbyt szybko obracające się kolory na ściankach bączka sprawiały wrażenie zlewających się ze sobą w jedną, mało estetyczną paparydę. Chwilę później zaczynał się on chwiać, aż wreszcie mało fantazyjnie przewracał się na bok i kończył całą zabawę. Dziecięca rozrywka miała swój finał równie szybko, jak się rozpoczęła. Obyśmy więc nie utożsamiali się zbyt mocno z nową maskotką naszej prezydencji, w przeciwnym razie czeka nas podobny, szybki koniec politycznych igraszek.

 

 

 

 

Lidia Przywarty

Comments

comments

Dodaj komentarz