– Znam dobrze polską historię i powody, dla których obawiacie się wielkiego państwa ze Wschodu, ale mam wrażenie, że w dniu dzisiejszym walka przeciwko komunizmowi i Związkowi Sowieckiemu to absurd – mówi Vaclav Klaus, prezydent Czech, w wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej”. Jak to się stało, że przywódca kraju prawdopodobnie najbliższego kulturowo Polsce ma zupełnie odmienne spojrzenie na kwestię rosyjską niż prezydent Rzeczpospolitej?
Rosję Lech Kaczyński uważał i nadal uważa za największe zagrożenie nie tylko dla Polski, ale dla całej Europy. W tym właśnie czescy dyplomaci upatrywali największej korzyści politycznej przyjaźni wodzów dwóch centralnych krajów Starego Kontynentu: wierzyli, że Kaczyński wyleczy Klausa z jego rusofilii. Ale czy nie byłoby właściwym, gdyby to nasz prezydent uszczknął co nieco z filozofii Czecha? Nie mam tu oczywiście na myśli nagłego zauroczenia i bezkrytycznego zachwytu nad Rosją i jej poczynaniami, ale raczej odsunięcie na bok osobistych oporów i fobii oraz próbę obiektywnego spojrzenia na całą sytuację.
W tym samym wywiadzie Klaus mówi: – (…) teraz, kiedy [Rosja] w końcu złapała oddech i zaczyna walczyć o swoje interesy narodowe, które są tak samo uprawnione jak interes narodowy Polski czy Czech, natychmiast zaczynają się oskarżenia o imperializm. Myślę, że to zbyt wielkie uproszczenie i niepoważne traktowanie sprawy. Pogląd, jaki czeski prezydent tak swobodnie wygłasza, nie jest specjalnie popularny w kraju na Wisłą. Dlaczego? Bo każdy, kto odważyłby się na takie słowa, zaraz zostałby nazwany zdrajcą i sprzedawczykiem, który nie myśli o kraju i jego dobru.
Dziś mamy do czynienia ze zjawiskiem podziału w szeregach Unii Europejskiej na: „superkrytyków Rosji”, „umiarkowanych przeciwników”, kraje neutralne względem Federacji Rosyjskiej oraz zdecydowanych sympatyków Moskwy. I czy nam się to podoba czy nie, do tej ostatniej grupy należą przede wszystkim: Francja, Niemcy i Włochy, czyli te trzy kraje, których głos wydaje się być najbardziej istotny. Wszystkie, oprócz niekwestionowanego sentymentu i stosunku emocjonalnego, z Rosją łączą głównie interesy, nierzadko rozmijające się z interesami całej Unii. Francja „ubija” transakcje z Gazpromem, Niemcy z Rosjanami handlują i budują Gazociąg Północny, a Silvio Berlusconi ma „swojego przyjaciela Władimira”. Nietrudno się jednak dziwić, że Unia Europejska, która składa się z 27 państw, nie potrafi osiągnąć jednolitego stanowiska w sposobie postępowania z Moskwą, skoro w samej Polsce możemy wyodrębnić dwa różniące się obozy: pierwszy, bardziej liberalny, skupiony głównie wokół premiera Tuska, któremu zależy na dialogu i możliwie jak najlepszych stosunkach z Rosjanami; drugi, to prezydent, PiS oraz ich zwolennicy, a wszyscy głoszą teorię o bandyckiej Rosji, przeciwko której należy zawrzeć silny sojusz, wobec którego Moskwa byłaby bezbronna. I tutaj pojawia się pytanie nadrzędne, na które niestety nie ma bezapelacyjnie trafnej odpowiedzi: jaką pozycję my, jako Polacy, ale także my – wspólnota europejska, powinniśmy przyjąć? Może najlepiej byłoby iść za głosem Jacka Saryusza-Wolskiego, szefa komisji spraw zagranicznych Parlamentu Europejskiego, który mówi, że z Rosją trzeba współpracować, ale nie na każdych warunkach. Uznalibyśmy wtedy jednocześnie teorię dialogu wspieranego przez rząd. Może właściwym byłoby też „przejąć” coś od Vaclava Klausa i nie obrażać się na Federację Rosyjską, kiedy działa zgodnie ze swoimi interesami i kiedy o nie walczy. Nie możemy przecież oczekiwać, że Putin i Miedwiediew, którzy pragną „Wielkiej Rosji”, będą zachowywać się jak wasale Europy, a surowce energetyczne zaczną rozdawać za darmo całemu światu. Każdy dba o swoje interesy, a sentymenty i emocje są w tej grze najmniej wskazane.