Po sukcesie odniesionym w Tunezji i Egipcie duch rewolucji przeniósł się do Libii. Jednak tym razem może nie pójść tak łatwo. Nie zanosi się na to, aby Muammar al-Kaddafi wziął przykład z „poprzedników” i samowolnie zrezygnował z pełnionej funkcji. Walka o wolność przybiera w Libii najbardziej dramatyczną i najbardziej krwawą postać, jaką mieliśmy okazję oglądać.
A przecież zarówno Tunezyjczycy, Egipcjanie, jak i Libijczycy walczą o to samo. Dlaczego więc, teraz pojawiło się widmo klęski, podczas gdy w dwóch pierwszych przypadkach nie było o nim mowy? Dlaczego Muammar Kaddafi nie liczy się z nikim i niczym? Dlaczego strzela do każdego, kto ma odwagę stanąć naprzeciw niego?
Pomyślmy: oficjalnie uważa, że nie jest to wojna domowa, ale zaplanowany atak
Al-Kaidy. Nieoficjalnie może podejrzewać, że boi się utraty stanowiska. Może wpływ na decyzje prezydenta ma fakt, że jest on muzułmaninem, gotowym oddać życie (za walkę z innowiercami?), co zapowiedział wprost w jednym z orędzi. Cokolwiek by nim nie kierowało, w zamieszkach życie straciło już około 2 tysięcy osób, a z całą pewnością na tym się nie skończy.
Nic dziwnego, że ludzie są przerażeni, zwłaszcza ci, którzy wybrali się do Libii na wakacje. Cudzoziemcy są masowo ewakuowani wszystkimi drogami: lądową, powietrzną i morską, nie tylko przez własne ambasady i rządy, ale również z pomocą innych państw. Krótko mówiąc, każdy zabiera kogo może i jak może. Trzeba przyznać że nie miało to miejsca ani w Tunezji, ani w Egipcie. Ale pokazuje to tylko jak bardzo zdeterminowany i zawzięty jest Kaddafi. Sam schronił się w koszarach, chroniony przez swoją armię, więc raczej nic mu nie grozi, przynajmniej na razie. Tu pojawia się kolejna różnica: poprzednich rewolucjonistów w większości poparło wojsko, co dało im (nie)znaczną przewagę. Libijczycy są sami. Nie mogą liczyć na dobrowolne ustąpienie prezydenta, pokonanie go z pomocą broni też raczej nie wchodzi w grę. Podejrzewam, że plotki o rzekomym wsparciu ze strony NATO czy Al-Kaidy to bzdury wyssane z palca. Jakie więc pozostaje im wyjście? Nie mogą się poddać, za bardzo wierzą w to, o co walczą. Może więc jednak pomoc innych państw, które jak na razie tylko grożą sankcjami? Dobrze by było. Ale obawiam się, że członkowie NATO są zbyt zajęci obserwacją cen ropy, które lada dzień mogą wzrosnąć. Życie tysięcy walczących obchodzi ich tyle, co zeszłoroczny śnieg, albo jeszcze mniej.
Swoją drogą to smutne: ludzie przelewający krew za wolność zostają zepchnięci na drugi plan. Pierwsze skrzypce grają małe, zielone banknoty. Według niektórych warte dużo więcej niż czyjeś życie.