Szczyty absurdu – Joanna Golińska




„Największym zagrożeniem dla państw demokratycznych jest nie tyrania władzy lecz jej nadopiekuńczość.” Tą sentencją autorstwa Alexa de Tocqueville wita nas oficjalna strona internetowa Nadzwyczajnej Komisji Sejmowej „Przyjazne Państwo”. Może to nie takie głupie, zważywszy na nadmiernie rozwinięty aparat biurokratyczny w naszym kraju, który powołany jest teoretycznie po to, aby pomagać?

Popatrzmy na taką, z życia wziętą, sytuację. W biały dzień, w miejscu pełnym ludzi, w środku miasta, dwóch masywnie zbudowanych młodych mężczyzn w ciemnych kurtkach błyskawicznie wyrywa ci plecak i wrzuca go do Odry, po czym obaj uciekają. Wszyscy to widzą, ale nikt nie reaguje. Ot, szczeniacki wybryk, nic wielkiego, chuliganów na świecie pełno. Dzwonisz do informacji po numer policji wodnej, bo plecak wciąż dryfuje i da się go jeszcze wyłowić. Jest 12.50. Odsyłają cię do straży pożarnej, straży miejskiej i mnóstwa innych służb porządkowych, które „mogą mieć na wyposażeniu łódkę”. Tam dowiadujesz się, że nie jesteś jedyną osobą, która ma taki problem, a skoro nie ma zagrożenia życia, to interwencji też nie będzie. Na samym końcu miła pani z informacji łączy cię ze sztabem antykryzysowym i oddziałem WOPR w Sopocie. Nie, to nie są żarty. Pan, który odbiera telefon radzi ci, żeby skontaktować się z numerem 112, bo tam na pewno są ludzie „kompetentni do udzielenia właściwej pomocy”. Jak szaleć, to raz a dobrze, więc dzwonisz ale zanim ktoś po drugiej stronie podniesie słuchawkę mija kolejne pięć minut (dla porównania mózg człowieka obumiera w ciągu czterech). Jest już 13.30. Plecak zniknął pod powierzchnią wody, więc wracasz do domu. Dwie godziny później czekasz na dzielnicowym komisariacie policji na pana, który teoretycznie powinien siedzieć w recepcji. Zgłaszasz „zdarzenie” i dowiadujesz się, że są dwie możliwości: olewasz sprawę, ale zostawiasz notatkę dla dzielnicowego, który będzie „częściej patrolował okolicę” lub wszczynasz postępowanie śledcze, które i tak nie przyniesie skutków, bo nie widziałeś sprawcy, a do tego musisz za nie zapłacić. Jakby nie wystarczyło, że „mienie, które uszkodzono” zostało wycenione na ponad 300 złotych. Odzyskanie chociaż części pieniędzy za poniesione straty też okazuje się niemożliwe, bo pani z PZU stwierdza, że od nieszczęśliwych wypadków ubezpieczony jest człowiek, a nie jego rzeczy.

Prawie wszyscy z autopsji wiemy, że naszym kraju czasem najprostsze sprawy urastają do rangi olbrzymich problemów, z którymi nawet powołane do tego instytucje nie są w stanie sobie poradzić. Numery alarmowe też dość często okazują się fikcją. A więc, drogi Obywatelu, jak umiesz liczyć, to licz na siebie.

 

 

 

Joanna Golińska

Comments

comments

Dodaj komentarz